piątek, 28 listopada 2014

„Jeśli spłoniemy, Ty spłoniesz razem z nami!” [recenzja]

Dzisiaj zapraszam na świeżutką recenzję "Igrzysk Śmierci: Kosogłos część 1"!

___

To słowa Katniss Everdeen – dziewczyny, która igra z ogniem.  Jest to główna postać z trylogii powieści Suzanne Collins, „Igrzyska Śmierci”. Wczoraj, czyli 21 listopada odbyła się premiera trzeciej części – „Igrzyska Śmierci: Kogołos, część 1”. Czy powtórzyła sukces poprzednich?

Twarz rebelii
A teraz gwoli przypomnienia, bo może nie wszyscy są zorientowani, chociaż bardzo w to wątpię. Historia Katniss, która wraz z innymi młodymi ludźmi uczestniczy w corocznych Igrzyskach Śmierci została napisana przez wspomnianą już wyżej Suzanne Collins. Trylogii doczekała się ekranizacja, która bije rekordy popularności na całym świecie. Ludzie są zachwyceni historią futurystycznego Panem, jego trzynastoma dystryktami oraz bezwzględnym Kapitolem – stolicą państwa.
Katniss Everdeen staje się symbolem buntu, rebelii - Kosogłosem. Po wygraniu 74. Igrzysk, gdzie dziewczyna nagina zasady – razem z Peetą, chłopakiem ze swojego dystryktu zamierza się zatruć, niżeli próbować zabić jego lub na odwrót – ściąga na siebie gniew prezydenta Snowa. Mężczyzna uważa, że Katniss wraz z pomocą Peety podburza lud i  namawia ich do walki z Kapitolem. Snow nienawidzi dziewczyny i zrobi wszystko, by ją zabić. Dlatego w 75. Igrzyskach muszą wziąć udział zwycięscy poszczególnych dystryktów. I znów rozpoczyna się szaleńcza walka. Trybuci są jednak zmęczeni. Wygrali już Igrzyska i uważają, że to niesprawiedliwe, iż muszą znów stawać na arenie. Tworzą się sojusze, a w grupie Katniss i Peety znajdują się m.in. Finnick, młody i przebiegły mężczyzna, Johanna Mason – najbardziej wściekła na Kapitol oraz Beetee i Wiress, szaleni naukowcy. Kosogłos wraz z ich pomocą wstrząsa Kapitolem. Niestety, wielu jej przyjaciół traci przy tym życie. Katniss zostaje wywieziona z areny, pomaga przy tym m.in. jej mentor Haymitch Abernathy oraz Plutarch Heavensbee, organizator Igrzysk. Niestety, Kapitol porywa Peetę oraz Johannę.
Przyszły Kosogłos zostaje przewieziony do 13 – ego dystryktu. Wszyscy myślą, że został on zrównany z ziemią dawno temu, ale jego mieszkańcy nie poddali się i żyją pod ziemią. Pomagają innym, których dystrykty zostały zburzone przez strażników pokoju. Ich prezydentem jest Alma Coin. Katniss jest wstrząśnięta utratą Peety i załamuje się. Niechętnie postanawia zostać Kosogłosem i przemawiać do ludzi, by kierować ich przeciwko Kapitolowi. Po długich namowach zgadza się, jednak pod pewnymi warunkami – Coin będzie musiała odbić Peetę, Johannę oraz Annie Crestę – kochankę Finnicka. Dziewczyna ma za zadanie wystąpienia w filmach propagandowych, który zostaną podstępem wyemitowane we wszystkich dystryktach. Odpowiedź Snowa jest błyskawiczna. Następuje nieoczekiwany zwrot akcji, ponieważ bohaterem jego filmów jest sam Peeta, który nawołuje do… złożenia broni. Dlatego Katniss musi podjąć nie tylko walkę o zjednanie sobie ludu, ale także o odzyskanie swojej miłości.

Futurystyczna misja filmu
            Oglądając film w reżyserii Francisa Lawrence’a od razu ujrzymy, jak futurystyczne jest to dzieło. Sama autorka książki, Suzanne Collins, tak właśnie je nazywa. Akcja filmu dzieje się już po upadku całego świata, którego dopuścili się ludzie. Zarówno film jak i książka pokazują nam, że jeżeli na świecie będzie dalej tyle zła, które trudno wytępić, to właśnie tak zakończymy – zarządzani przez jednostkę, gdzie trzeba się będzie bić o jedzenie i pracować w nieludzkich warunkach. Nie bez powodu mówi się także, że to nie jest film dla dzieci. Tak, to też z powodu krwawych scen, owszem. Jak dla mnie jednak najbardziej przerażająca jest wizja tego świata – zamkniętego, stłamszonego i sterroryzowanego. Dlatego Katniss Everdeen, dziewczyna, która igra z ogniem, nagina zasady i walczy o to, co trzeba, staje się zarzewiem buntu, rebelii. Ludzie widzą, że jest sposób, żeby wygrać z Kapitolem, wystarczy tylko się postawić. I to właśnie robią, prowadzeni przez Kosogłosa.

Powiew świeżości w obsadzie
            W tej części, jak i w poprzednich pojawiła się niesamowita Jennifer Lawrence – odtwórczyni roli Katniss Everdeen. Partneruje jej Josh Hutcherson, również wspaniały w roli Peety Mellarka. W „Kosogłosie” pojawiły się twarze znane i lubiane, ale też całkiem nowe, m.in. Julianne Moore. Piękna aktorka wcieliła się w rolę Almy Coin – prezydent 13-ego dystryktu.  Na dużym ekranie widzimy także Natalie Dormer. Młoda aktorka występuje w roli Cressidy – dziennikarki, która kręci wszystkie filmy propagandowe Katniss i towarzyszy jej w misjach.
            Trzecia część dorównuje także poprzednim pod względem technicznym – ciekawe ujęcia, przejmujące cytaty i niezwykłe emocje – znajdziecie je właśnie w „Kosogłosie”. Ciekawostką jest, że o ile dwie pierwsze koncentrują się na Igrzyskach i zmaganiach Katniss, trzecia przestawia rebelię, bunt i reakcje ludzi na reżim Kapitolu i prezydenta Snowa. Ekranizacja za pomocą tego pokazuje nam, do czego zdolni są ludzie, kiedy się zjednoczą i postawią przeciwnościom losu.
            Jedynym minusem jest zakończenie. Film wydaje się urwać w pewnym momencie bez żadnego punktu kulminacyjnego, dlatego ci, którzy nie czytali książki, mogą być mocno zdziwieni. Nie chcę zdradzać szczegółów i psuć zabawy z oglądania, dlatego sami się przekonajcie, oglądając pierwszą część trzeciej części „Igrzysk Śmierci”. Mimo wszystko film jest tak wspaniale opowiedziany, że wybaczamy twórcom finał bez puenty.
            Wnioski? Ekranizacja jest nie tylko idealnym rozwiązaniem na oderwanie się od rzeczywistości, ale też daje nam możliwość na poddanie się refleksji. Z pewnością nie będziecie żałowali wydanych pieniędzy. Zapraszam do oglądania i… Niech los Wam sprzyja!

Zofia Wijaszka

Recenzję możecie także znaleźć na stronie www.nwroclaw.pl . Zapraszam serdecznie!

piątek, 14 listopada 2014

Kusicielka

Dzień dobry, Wszystkim!
      Dzisiaj? A dzisiaj jesiennie, smutno i melancholijnie. Wiersz (?!?!) napisałam dosyć dawno. Życzę miłego wieczoru!



 "Kusicielka" 

Tracę oddech.

Przez ciebie.

Boję się, 
a ty o tym nie wiesz.

Jesteś,
Bliżej, bliżej...

Wiesz, jak dotknąć.

Powoli - moja zdziwiona twarz,
subtelnie - me ściągnięte brwi,
w jednym celu - krew uderza do głowy!

I już wiesz.

Bronić próbuję się.

Ale tym razem?
wygrasz też...

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Ewcharisto, czyli wakacje po grecku!

Dziś w moim felietonie - recenzji wakacyjnie! Ten piękny okres tuż tuż, więc pragnę podzielić się z Wami wspomnieniem ze słonecznej Grecji. A może ktoś się też zakocha... : )


     Leżysz na gorącym piasku, słyszysz szum morza, a Twoje problemy znikają. Z pobliska dociera do Ciebie płynna, dźwięczna greka. Gdy mieszkańcy rozmawiają w ojczystym języku, wydaje się, że śpiewają. Uśmiechasz się i myślisz, że to najlepsze wakacje pod słońcem!
      Obraz, który przywołałam, wcale nie jest wymyślony. Właśnie tak czułam się podczas pobytu w słonecznej Grecji. Ktoś może powiedzieć, „Eeee tam! Takie odczucia to ja mam nad polskim morzem!”.  I tutaj się myli! Żadnego miejsca nie da się porównać z małym miasteczkiem, Paralią. To właśnie tam wyruszyłam pewnego lata. Nie wiedziałam, że to małe miasto okaże się najlepszym miejscem na wakacje. Poznałam wspaniałych ludzi, przeżyłam niesamowite przygody i nawet nauczyłam się trochę języka greckiego. Co warto zwiedzać? Właśnie tym się z Wami podzielę!

Olimp
     Nie będę ukrywać – jestem typem plażowego leniucha. Kocham morze, opalanie się i spacerowanie po brzegu. Czując gorący piasek, mogę iść nawet sto kilometrów! Dlatego w pierwszej chwili, gdy oznajmiono nam, że wybieramy się na Olimp, westchnęłam ze znudzeniem. Myślałam sobie, po co mamy iść taki kawałek, żeby oglądać jakieś tam góry… Jednak gdy zobaczyłam, jaki widok jest stamtąd, zakochałam się. Olimp to najwyższy masyw górski w Grecji. Przerażało mnie to, że czeka nas taka wędrówka, jednak gdy tam dotarliśmy, z miejsca zmieniłam zdanie. Był jeszcze jeden powód, dla którego pokochałam to miejsce. Uwielbiam mitologię grecką. Pamiętam, z jaką uwagą uczyłam się o bogach i ich przygodach. Jak wiemy, góra Olimp była ich siedzibą. To tam, według mitów, ludzie nieśmiertelni egzystowali, odprawiali uczty i spotykali się ze sobą. Stamtąd kierowali ludzkimi losami. Dlatego ciekawie było zobaczyć to miejsce. Gdy wracaliśmy, czułam szczęście i podekscytowanie, mimo iż padałam ze zmęczenia. Było warto.

Meteory
     Wyjazd na Meteory był kolejną atrakcją podczas naszego dziesięciodniowego pobytu. Najbardziej ciekawiło mnie, co kryje się pod tą nazwą. Chyba nie odłamki, które spadły z nieba… Okazało się, że  to po prostu masyw skalny położony w Grecji. Widok ze szczytu był oszałamiający! Żar lał się z nieba, ale mi to wcale nie przeszkadzało. Starałam się wypatrywać jak najwięcej i zachować ten wspaniały obraz w pamięci. Na szczycie skał stały monastyry, czyli klasztory prawosławne. Gdy już chcieliśmy wejść do świątyni, czekało nas zaskoczenie. Greczynki zaczęły nas nawoływać i wskazały kosz, który stał przy wejściu. Wiadome jest to, że aby wejść do kościoła, należy być odpowiednio ubranym. Jednak w tym przypadku rygory były jeszcze bardziej zaostrzone. Kobiety musiały założyć długie spódnice aż do samej ziemi, aby wejść do świątyni. Wszystkie wyglądałyśmy jak cyganki, jednak nawet to nie przeszkodziło nam zachwycać się nad niezwykłością tego miejsca.
     W drodze na Meteory zwiedziliśmy także wytwórnię ikon i pamiątek w Kalampace, miejscowości położonej obok masywów skalnych. Ciekawie było zobaczyć, jak powstają małe dzieła sztuki. Przekonaliśmy się, ile pracy trzeba włożyć, żeby stworzyć ikony. Po krótkiej wycieczce po wytwórni można było zakupić obrazek na pamiątkę.

Saloniki
     To była chyba największa atrakcja podczas naszego pobytu. Wyruszyliśmy do miasta nad Zatoką Salonicką, stąd też nazwa miejsca – Saloniki. Grecy nazywają je drugą stolicą. Dużo się tam dzieje. Jest to miasto z tradycjami, ale jednocześnie nowoczesne. Nie muszę nawet mówić, że dla kobiet to był raj. Mogłyśmy kupować pamiątki, ubrania i inne rzeczy. Najciekawszą atrakcją był pomnik Aleksandra Wielkiego. Nigdy w życiu nie widziałam tak potężnej budowli! Zabytek ten zapierał dech w piersiach i robił naprawdę dużo wrażenie na uczestnikach wycieczki. To była ostatnia „duża” wycieczka podczas dziesięciu dni, które spędziliśmy w słonecznej Grecji. Najchętniej odpoczywaliśmy na plaży w Paralii, a wieczorami „podbijaliśmy” miasto.

Wracając do Paralii…
     Ludzie zachwalają Rodos, Kretę, Santorini… Jednak jeśli ktoś naprawdę chce odpocząć i spędzić czas w miłej atmosferze, to polecam to małe miasteczko, Paralię. Od morza i plaży dzieli je tylko 20 metrów, co jest wspaniałym rozwiązaniem dla tych, którzy lubią opalanie i odpoczynek bierny. Znajduje się tam także przepiękny kościół katolicki. Nie wiem, co takiego w nim jest, ale gdy się w nim przebywa, odczuwa się zupełnie inną atmosferę, a także tajemniczość tego miejsca. Tym, którzy lubią posiedzieć przy kawie mrożonej i porozmawiać, polecam restauracje nad samym morzem. Właściciele owych restauracji najczęściej ustawiają stoliki na plaży, a wieczorami zapalają pochodnie, co wywołuje wspaniałe wrażenie. Hotele prowadzone są zazwyczaj przez rodzinne firmy, przez co panuje niezwykła atmosfera aż do końca całego pobytu.

     Jeżeli naprawdę chcecie przeżyć świetne wakacje, odpocząć po męczącym roku szkolnym i macie pewne zasoby finansowe, zdecydowanie polecam Paralię w słonecznej Grecji. Gwarantuję Wam, że nie będziecie żałować. Adio!

Zosia W.

sobota, 21 czerwca 2014

Miłość bez pamięci...

      Zakochali się, wzięli ślub, tragedia ich rozdzieliła... Znacie to? Brzmiało by trochę jak 'Romeo i Julia', gdyby nie fakt, że ona... zapomniała go. ''I że Cię nie opuszczę'', film w reżyserii Michaela Sucsy'ego zrobił furorę w walentynki. Akcja melodramatu została oparta na prawdziwych wydarzeniach, co jeszcze bardziej zaczarowało widzów. Paige i Leo spotkali się przypadkiem na lotnisku, a już za rok byli szczęśliwym małżeństwem. Jednak przez jedną małą nieuwagę uczestniczą w wypadku samochodowym i ich poukładane życie nagle się rozpada. Leo doznaje kilku drobnych obrażeń, jednak Paige zapada w śpiączkę i w skutek ciężkiego urazu mózgu traci pamięć. Całe pięć lat ich wspólnego życia. Nie pamięta swojego męża, nie pamięta żadnych wspólnych chwil, ślubu. Wydaje jej się, że dalej studiuje prawo, jest zaręczona z innym mężczyzną , a także nie ma pojęcia o tajemnicy rodzinnej, przez którą nie odzywała się z rodzicami od dłuższego czasu. Wraz z utratą wspomnień wszystkie poprzednie wydarzenia związane z Leo przestają mieć znaczenie. Rodzice ponad wszystko chcą odzyskać swoją córkę, nie przypominają jej o powodzie, przez który się od nich odcięła. Także Jeremy, były narzeczony Paige, postanawia wykorzystać jej stan, zwłaszcza, że nigdy nie przestał jej kochać... A Leo? Jest załamany tym, że żona go nie poznaje, ale nie poddaje się. Postanawia o nią walczyć, bez względu na wszystko. Chce znowu ją w sobie rozkochać, nie ważne, ile by to trwało. Niestety, rodzice Paige, a także Jeremy za wszelką cenę próbują mu to utrudnić.
      Gdy wybierałam się na ten melodramat, myślałam, że będzie to kolejny romantyczny film , bez jakiegokolwiek głębszego sensu. Jednak bardzo się pomyliłam, bo okazał się historią opartą na faktach, historią dwojga ludzi, którym przydarzyło się wielkie nieszczęście. Przyznam, że ogromnie wzruszyła mnie ich opowieść pokazana poprzez ''I że Cię nie opuszczę". Wyobrażam sobie, jak ciężko musiało być jemu, gdy ona go nie poznawała. Gdy nie pamiętała żadnego wspomnienia związanego z nim. Jakby po prostu nigdy nie istniał.
     Przyznam, że jeszcze długo po seansie myślałam o tym filmie. Na pewno jednym z najbardziej wzruszających momentów w dramacie był moment, kiedy Paige i Leo składali sobie przysięgę małżeńską. Jej tekst był przepiękny, gdy go usłyszałam, łzy same pojawiły się w moich oczach. Także zakończenie filmu było zaskakujące. Ale nie, nie będę Wam za dużo zdradzać. Serdecznie zapraszam do obejrzenia ''I że Cię nie opuszczę''. Czy Paige odzyskała pamięć? Czy może inaczej potoczyły się ich losy? Przekonajcie się sami. Ale ostrzegam, przez seansem proponuję zaopatrzyć się w tony opakowań chusteczek - zwłaszcza do kobiet! ; )




czwartek, 12 czerwca 2014

Chce się zawsze widzieć to, co się już widziało... Ale czy w każdym przypadku?

     Tytułowe słowa wypowiedziane przez Andrzeja Kijowskiego na pewno mają jakiś głębszy sens. Celem znanego felietonisty było skłonić nas do refleksji, zadumać się nad tym, co chce przekazać Kijowski. Ale jak to zwykle u mnie bywa, na myśl przyszedł mi ''Kevin sam w domu'', komedia, którą mamy przyjemność oglądać w święta co roku. Czyż nie macie ochoty w piękny, bożonarodzeniowy dzień, po raz kolejny obejrzeć jak rezolutny dzieciak sam zmaga się z wielkim Nowym Jorkiem? Nie będę tu już wspominać o dwóch bandziorach, którzy mają mózg wielkości orzeszka. Co tu dużo mówić, żyłoby nam się bezpieczniej, gdyby każdy złodziej był na tyle bezmyślny, by dać się oszukać takiemu dzieciakowi. Służba zdrowia też miałaby co robić po szkodach cielesnych, które zostawiłby łobuziak :) Przypomniało mi się, jak rok temu w ramówce Polsatu zabrakło kultowej komedii. Gdy ludność się o tym dowiedziała, zrobiła taką akcję, że przestraszona stacja od razu cofnęła decyzję. Czyli jednym słowem jak film dobry, można go oglądać nawet sto razy i się nie znudzi. A "Kevin sam w domu'' i jego druga część najwyraźniej są już tradycją świąt. Niestety, nie można powiedzieć tego o ''Szklanej pułapce'', która jest pokazywana prawie co miesiąc. Co tu dużo mówić, pod względem częstotliwości wyświetlania tych samych filmów polskie stacje są niesamowite. Ostatnio, bodajże na TVN-ie, moja siostra oglądała ''Tylko mnie kochaj''. Gdy przeczytałam w gazecie, że następnego dnia znowu go pokażą, miałam ochotę tam pojechać i zrobić jakąś rozróbę, słowo daję! Zamiast puścić dobrą polską komedię chociażby ''Seksmisję'', po raz kolejny trzeba było oglądać jak Maciek Zakościelny daje się wpuścić w maliny. Ba, aktualny poziom polskich filmów też nie jest za dobry. Można by właściwie powiedzieć, że tragiczny. Jeżeli pragniesz, aby mózg zlasował ci się do reszty, polecam ''Ciacho''. Autentycznie, jak zobaczyłam ten film po prostu czułam, że najważniejszy organ całego ciała zmniejszył mi się dwukrotnie. Na szczęście komedia odzyskała u mnie odrobinę godności, gdy przeczytałam, że złotówka z każdego sprzedanego biletu idzie na konto Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Muszę jednak powiedzieć, że ostatnia polska komedia ''Listy do M." jest całkiem przyjemna w oglądaniu, a teksty padają prześmieszne. Opinie jednak są różne, ale mnie osobiście film się podobał. Kilka różnych wątków, wszystkie w jakiś sposób powiązane. W dodatku Karolak rozśmieszał do łez. Wprawdzie ''Listy do M.'' przypomina brytyjską komedię ''To właśnie miłość", ale pozostawię bez komentarza kopiowanie wszystkiego od naszych zagranicznych kolegów.

       Najnowszych polskich filmów, które sięgnęły dna jest pełno, mogłabym wymieniać w nieskończoność. Zanim jednak na mnie naskoczycie, uważając, że jestem jakąś anty - patriotką, muszę wam powiedzieć, że moja opinia nie wzięła się znikąd. Ostatnio na stronie www.film.onet.pl znalazłam listę najgorszych filmów stworzoną przez krytyków. Z przykrością muszę stwierdzić, że większość z nich była z naszego kraju - ''Weekend'' , ''Wyjazd integracyjny'' , ''1920. Bitwa Warszawska'' i inne. Znalazły się też zagraniczne ''dzieła'' m.in.: ''Green Lantern'' i ''Transformers 3''. Jak tak dalej pójdzie, filmy stopią nasze mózgi. Ale czy tylko kinowe produkcje są beznadziejne? Otóż nie. Bo gdy wstaniemy rano i włączymy telewizję, ujrzymy kreskówki, które robią z dzieci bezmyślne istoty. Powiedzcie mi, gdzie się podziały takie bajki jak ''Krecik'' , ''Smerfy'' , ''Gumisie'' i tym podobne? Zamiast kultowych kreskówek, telewizja serwuje najmłodszym taki chłam jak ''Hannah Montana'' na przykład. A później dorośli dziwią się, że takie 11-latki zachowują się jak puste laleczki. Według mnie jest to co najmniej nienormalne. Bo skoro teraz małe dziewczynki zachowują się jakby miała niewiadomo ile lat, to ja się boję pomyśleć, co będzie w przyszłości. Prezydentem zostanie Jola Rutowicz, będziemy mieli święto błyszczyka, a nasza flaga z pięknych czerwono - białych barw stanie się różowo - czarna. Dlatego właśnie nie możemy na to pozwolić. Zróbmy coś, żeby polska telewizja wróciła do starych dobrych kreskówek i słusznych filmów. No bo chyba jako naród, mamy coś w tej sprawie do powiedzenia, prawda?

niedziela, 8 czerwca 2014

Dobrze podejmujesz decyzje? [recenzja]

     Na to pytanie nie znamy odpowiedzi. Nie wiemy, czy podjęta przez nas decyzja będzie dobra, czy może zła. O tym przekonujemy się dopiero po jakimś czasie. Wtedy zazwyczaj mówimy sobie „Ech, czemu nie zdecydowałem inaczej? Gdybym tylko wiedział…”. Właśnie. Co by było, gdybyśmy znali skutki swoich decyzji?

Niedaleka przyszłość…
     Ten temat i wiele innych podejmuje dzieło filmowe Jaco Van Dormaela pt: „Mr. Nobody”. Nie jest to łatwy ani nudny dramat science-fiction. Wręcz przeciwnie, to kino bardzo ambitne. Już gatunek mówi sam za siebie. Po każdym kolejnym seansie dowiadujemy się więcej i więcej o historii niejakiego Nemo Nobody, głównego bohatera. Dlaczego tak wiele razy? Bo nie sposób jest za pierwszym razem zrozumieć cały film. Początek jest bardzo interesujący. Mamy rok 2092. Pewien dziennikarz postanawia przeprowadzić wywiad z najstarszym żyjącym oraz starzejącym się człowiekiem na świecie -120-letnim Nemo Nobody. Pozostali ludzie pozostają wciąż młodzi, a toza sprawą postępu w technice. Stary człowiek jest bardzo zagubiony i wciąż ma wrażenie, że jest młodym 30-latkiem. Jednak po jakimś czasie dochodzi do siebie i zaczyna opowiadać dziennikarzowi o swoim niezwykle interesującym życiu.

W umyśle małego chłopca
     Już mamy wrażenie, że będzie to długa i nudna opowieść, ale… wszystkie zdarzenia mają miejsce w głowie małego chłopca, 9-letniego Nemo. Jego rodzice z powodu ciągłych kłótni rozstają się. Mama postanawia wyjechać do Nowego Jorku. Oboje pozwalają synkowi zadecydować, z którym chciałby zamieszkać. Czy tak powinno być? W jaki sposób małe dziecko może podjąć tak trudną decyzję? Nadchodzi moment odjazdu matki, a Nemo dalej nie wie. Jego mama wsiada do  pociągu i maszyna rusza. W tej właśnie chwili chłopiec zaczyna biec. Biegnie i biegnie, a w jego głowie pojawiają się myśli o przyszłości – co się stanie, jeśli zostanie z tatą? A co, jeśli pojedzie z mamą? Cały film jest przeplatanką jego potrójnego życia. Widzimy różne wersje Nemo – szczęśliwego, smutnego, zagubionego. To powoduje, że film jest bardzo skomplikowany, ale myślę, że na tym też polega  jego fenomen.

Trzy kobiety – jedna najważniejsza
      Anna, Jean i Elise. To trzy 9-letnie dziewczynki, które poznaje mały Nemo. Obserwujemy je w różnych alternatywnych życiach chłopca. Anna to córka nowego partnera mamy. Nemo wyjeżdża z nią do Nowego Jorku, a dziewczyna z ojcem zamieszkują razem z nimi. Młodzi zakochują się w sobie, co nie podoba się ich rodzicom. W końcu dorośli rozstają się, zmuszając także do rozstania Nemo i Annę. Młodzi, nad wiek rozwinięci, nie mogą tego znieść. Po latach znów się spotykają, ale nie jest im dane długo cieszyć się sobą…
Nemo poznaje Jean na dyskotece, na którą wybiera się, aby odpocząć po męczącej dobie. Cały dzień był poza domem, potem pomagał w sklepie, a następnie opiekował się swoim schorowanym ojcem. Od razu po dyskotece postanawia, że Jean zostanie jego żoną. Mija kilkanaście lat. Mężczyzna razem z Japonką mają dwójkę synów, ale Nemo jest nieszczęśliwy, co prowadzi do jego śmierci.
Elise. To bardzo skomplikowana i niestabilna młoda dziewczyna. Nemo postanawia się z nią związać. Mijają lata. Wydają się być szczęśliwi, ale to tylko pozory. Wychowują trójkę dzieci – chłopczyka i dwie córki. Elise choruje na schizofrenię i powiązane z nią inne psychiczne choroby. Nemo stara się jak może, chociaż nieraz słyszy od żony raniące do szpiku kości słowa, a jej dzieci wstydzą się zapraszać przyjaciół do swojego domu.
Jednak tylko jedna z nich to prawdziwa miłość Nemo Nobody. To Anna. Ich historia jest wzruszająca i ogromnie porusza widza. Niesprawiedliwy los rozdziela tych dwoje raz po raz, ale oni nie poddają się. Gdziekolwiek są, stale myślą o sobie. Kilkanaście lat później, po wyjeździe Anny z ojcem, znowu się spotykają. Ich szczęście zdaje się nie mieć końca. Przez tyle lat rozłąki ciężko jest im znowu przyzwyczaić się do siebie. „Boję się. Boję się, że znów ciebie stracę. Boję się, że znów będę musiała dawać sobie radę bez ciebie. Przeraża mnie to.” – te słowa wypowiada Anna. Po jednym, zaledwie jednym dniu razem, los znów ich rozdziela. Czyż to nie okrutne? Prawdziwa miłość zawsze skazana jest na niepowodzenia, ale dzięki jej sile, przetrwa. Przetrwa, jeżeli tylko jest prawdziwa. I udaje się. Obserwujemy to w ostatniej scenie filmu. Nemo i Anna spotykają się koło latarni, miejsca ich spotkań. Obiecują sobie, że już nigdy się nie rozstaną. Miłość wygrywa.

Obsada i muzyka
     Sama historia w dramacie jest niezwykła, ale całość dopełnia wspaniała ścieżka dźwiękowa. W repertuarze znalazły się  takie utwory jak m.in. „Sweet Dreams” Eurythmics, „Everyday” Buddy’ego Holly’ego, czy „Daydream” Wallace Collection. Nie mogę też nie wspomnieć o genialnej obsadzie. Jared Leto w roli Nemo przeszedł samego siebie. Wspaniała Diane Kruger jako Anna dorównywała mu talentem, tak samo jak Sarah Polley oraz Linh Dan Pham.

     O „Mr. Nobody” mogłabym mówić jeszcze więcej i więcej. Jest wiele refleksji oraz cytatów z filmu godnych zapamiętania. Jednak liczba słów goni, a film jest skomplikowany i chaotyczny, mimo to bardzo niezwykły. Żadne słowa nie wyrażą uczuć, przez które przechodzi mały chłopiec. Moja recenzja nie wyrazi także wspaniałej i poruszającej historii Nemo i Anny. Trzeba to po prostu zobaczyć. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko serdecznie polecić ten film. Na pewno się nie zawiedziecie.


Zosia W.

sobota, 7 czerwca 2014

Na początek

                        Witam wszystkich serdecznie!
     Na początek może powiem, że nie jest to mój pierwszy blog. Prowadziłam ich wiele, zazwyczaj były to blogi z opowiadaniami i artykułami. Nazywam się Zosia i jestem początkującą dziennikarką, która zawsze ma bardzo wiele do powiedzenia. Postanowiłam podzielić się moimi poglądami na niektóre sprawy w formie felietonów, artykułów, reportaży, recenzji...
     W dziennikarstwie także nie jestem nowa. Od trzech lat pisanie stało się moją pasją. Byłam redaktor naczelną szkolnej gazety "Elektrowstrząs" oraz "ElektroNews". Razem z ekipą zdolnych dziennikarzy sami, od podstaw tworzyliśmy każde wydanie w szkole. Zdobyliśmy wiele nagród, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, że zdobyłam wiele doświadczenia i poznałam wiele wpływowych ludzi, co w dzisiejszych czasach, niestety zdaje się być najważniejsze.
     Od października 2014 roku zamierzam studiować dziennikarstwo i komunikację społeczną na Uniwersytecie Wrocławskim.
     Nie przedłużając, jutro pojawi się jakiś artykuł. Pozdrawiam wszystkich!

P.S. Proszę mi na razie wybaczyć "spartański" wygląd, ponieważ w blogspot jestem nowa i muszę się tu odnaleźć. Z góry dziękuję za zrozumienie!

Ale one są (nie)szczęśliwe


Ja. Zwykła dziewczyna. No, może odrobinę wyróżniająca się z tłumu. Przybyłam z małego miasta Radomska do Warszawy. Stolica pięć razy większa od mojej mieściny, a co za tym idzie, gwarantuje o wiele więcej możliwości - od spędzania wolnego czasu w interesujących miejscach do wysokiego poziomu szkół.  I oczywiście, Warszawa to jedno z najbardziej tolerancyjnych miast w Polsce. Tylko dlaczego nie może być tak w mniejszych miasteczkach?
Trzęsie mnie od wewnątrz, gdy przechodzę przez Radomsko. Idzie dziewczyna. Ubrana w dżinsową kurtkę, spódnicę do kostek, na głowie ma kapelusz. Nie, nie może przejść normalnie, bo wszyscy odwracają się za nią i komentują jej wygląd, niekoniecznie cicho. Czy na prawdę tak bardzo przeszkadza Radomszczanom to, że ma własny styl?! Zbrodnia? W Warszawie to jest na porządku dziennym. Są skini, metalowcy, zniewieściali chłopcy, słodkie dziewczęta... Jakoś nikt nie zwraca na nich większej uwagi. W Radomsku po prostu by to nie przeszło! Radomszczanie wszędzie widzą tematy do plotek. A już o starszych paniach nie wspomnę. Komentują głośno, bo przecież ''za moich czasów nikt by o tym nie pomyślał!''.
Gdzieś usłyszałam pewne zdanie, które wyjątkowo zapadło mi w pamięć: ''W naszym społeczeństwie jeden przed drugim ma lęk. Nie tyle boi się drugiego człowieka, ile ma strach, że ten drugi człowiek jest inny'' - powiedział kiedyś pewien aktor Peter Fonda. Na myśl przychodzi mi jedno - inna orientacja seksualna. Czyż nie raz słyszeliśmy o samobójstwie osoby, która przyznała się do homoseksualizmu i po tym była szykanowana, poniżana, bo całe miasteczko się o tym dowiedziało? Osobiście jestem osobą otwartą i uważam się za tolerancyjną w tej sprawie. Jest to dla mnie normalna rzecz, znam wiele osób, które kochają się do szaleństwa i są szczęśliwi w takich związkach. I to właśnie jest najważniejsze, być szczęśliwym, znalezienie osoby, z którą chce się dzielić życie. Jednak trudno tak żyć w małych miastach. Pewna znana mi dziewczyna powiedziała, że życie dla takich osób w Radomsku jest bardzo ciężkie. Większość społeczeństwa żyje plotkami. Strach jest przyznać się do tego, kim się jest naprawdę, ponieważ boi się reakcji innych. Dochodzi wówczas do agresji i spychania na margines. I jak mam się z tym nie zgodzić? Jest to czysta prawda. W Warszawie co piąta para zakochanych to związek jednopłciowy. Nie ma wytykania palcami, nie ma szeptów pod nosem. Czasem tylko rzuci mi się w oczy uśmiech czyjejś osoby. Uśmiech, który mówi ''Ale są szczęśliwe''.

Sami wiecie, Polska wcale nie jest jednym z bardziej tolerancyjnych krajów. Jednak są miasta, gdzie to się zaczyna zmieniać. Każdy powinien żyć według swoich własnych zasad. Zgodnie ze sobą, nie udając kogoś kim nie jest. Czy nie lepiej starać się szanować wszystkich, a nie krzywdzić siebie nawzajem? Żyłoby nam się o wiele lepiej, ale.... to tylko moje skromne zdanie.
Zosia W.


Dziewczyna, która nienawidziła mężczyzn…


      Zdolna researcherka, która nie skończyła nawet podstawówki? A może dziennikarz potrafiący rozwiązywać tajemnice lepiej niż niejeden detektyw? Zadziwiające, a jednak. Lisbeth Salander i Mikael Blomkvist to dwie główne postaci w powieści kryminalnej Stiega Larssona - „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”. Jest to pierwsza część trylogii zatytułowanej „Millennium”. Niestety, autor nie doczekał się premiery swojego dzieła, gdyż umarł przed jej wydaniem. Poznajemy Mikaela w chwili, gdy zostaje skazany za zniesławienie znanego polityka Hansa Wennerstroma. Jego kariera i życie stają pod wielkim znakiem zapytania. Zrujnowany zostaje nie tylko on, ale także jego redakcja „Millennium”, której szefem, oprócz niego, jest przyjaciółka Mikaela, Erika Berger. Postanawia nie obciążać jeszcze bardziej owocu swojej ciężkiej pracy, dlatego zwalnia się tymczasowo. Dziennikarz już przygotowuje się do odsiedzenia wyroku w areszcie, ale otrzymuje bardzo ciekawą wiadomość. Henrik Vanger, szef wielkiego koncernu przemysłowego, głowa jednej z ważniejszych rodzin w Sztokholmie, prosi Mikaela o rozwiązanie pewniej sprawy z przeszłości. Blomkvist ma za zadanie wyjaśnić zagadkę zaginięcia ukochanej bratanicy Henrika, Harriet Vanger. Zniknęła ona bardzo dawno temu, w czasie zjazdu rodziny. Szukali jej wszyscy mieszańcy miasta, jednak na próżno. W końcu uznano ją za zmarłą, chociaż nie znaleziono jej ciała. Jednak Henrik przez wiele lat nie poddał się i dalej poszukuje swojej ulubienicy. Co więcej, starszy mężczyzna wie zadziwiająco dużo o dziennikarzu, a to za sprawą raportu sporządzonego właśnie przez Lisbeth Salander. Jak można określić tę wytatuowaną, agresywną dwudziestosześciolatkę? Całkowita indywidualistka. Aż do tego stopnia, że zostaje ona ubezwłasnowolniona. Jej historia w powieści zaczyna się w momencie, gdy dziewczyna dostaje nowego kuratora sądowego, Nilsa Bjurmana po tym jak jej dotychczasowy dostaje zawału i nie może się  dłużej opiekować nią jak i jej sprawami. Niestety, nowy opiekun okazuje się być nie takim człowiekiem za jakiego wszyscy go mają. Bardzo krzywdzi Lisbeth, nie ma jednak pojęcia z jakim ziółkiem zadarł. Pozory mylą, wszyscy to wiedzą. To małe chucherko jakim jest Salander, daje mu nieźle popalić.
      W tej niesamowitej powieści wątki Mikaela i Lisbeth są świetnie poprowadzone. Poznajemy historię dwóch całkowicie odrębnych postaci. Jednak ich historie w momencie śledztwa w sprawie Harriet splatają się. Salander i Blomkvist tworzą wspaniały zespół. Wzajemnie się uzupełniają i razem wykonują pracę bardzo dobrze. Wspólnie szybko wpadają na trop mrocznej i krwawej historii rodziny Vanger. Jak się okazuje więzy krwi nic nie znaczą dla jej członków.
      „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” ukazuje również ciemną stronę zawodu jakim jest dziennikarstwo. Owszem, to wspaniała praca, intrygująca, pełna tajemnic. Każdy dziennikarz chce dotrzeć do prawdy, a droga do niej może być naprawdę fascynująca. Poznaje się również mnóstwo ludzi. Ludzi wspaniałych, ale także tych nieprzyjemnych. Jednak dziennikarstwo jest również niebezpieczne. Jedna błędna informacja może zrujnować karierę, pozbawić wszelkich pieniędzy i usunąć z dziennikarskiego świata. Trzeba więc sprawdzać wszystkie źródła, zanim opublikuje się informacje z nich płynące.
      Czytając kolejne rozdziały lepiej poznajemy osobę jaką jest Lisbeth, dziewczyna niezwykła na swój sposób. Bazując na jej przykładzie możemy ujrzeć jak łatwo zrobić z kogoś osobę chorą psychicznie, niezdolną do życia w społeczeństwie. Wystarczy mieć tylko odpowiednie kontakty jak i władzę. Oczywiście,   nie możemy powiedzieć, że dziewczyna była całkowicie spokojna i cicha. Miała charakterek, trudności z komunikacją między ludźmi, ale nie tak, żeby być ubezwłasnowolnioną. W kolejnych częściach trylogii dowiemy się więcej o niej i o jej życiu. I przekonamy się, że jest tylko zabawką w rękach władczych ludzi. A najciekawsze jest to, że nawet nie ma o niczym pojęcia. Ale…. O tym w kolejnych częściach.

      Pewnie zastanawiacie się, jak skończy się powieść. Czy któreś z głównych bohaterów zginie? A może uda im się wszystko i razem rozwiążą śledztwo? O tym już nie opowiem, musicie przekonać się sami. Całkowicie porywająca lektura, pełna zagadek i niewyjaśnionych spraw. Ach, i posiada to, co ja osobiście najbardziej cenię. Zakończenie, jakiego nawet się nie spodziewałam. Serdecznie polecam.
                                                                                                                      Zofia W.