piątek, 18 marca 2016

Uważaj, o czym śnisz...

   Z reguły jest to blog, na którym umieszczam swoje recenzje filmowe. Dzisiaj postanowiłam podzielić się moim opowiadaniem, które zaczęłam dawno, dawno temu, a które skończyłam w tym roku.
~

Uważaj, o czym śnisz…

      Najtrudniej jest w nocy. Codziennie śni mi się ten sam sen. Widzę wielki, skalny budynek na podwórku u swojej babci. Normalnie go nie ma, więc nie rozumiem, co to ma w ogóle znaczyć. Nie zdążę się nawet odwrócić, a już jestem na dachu tej rudery. Za każdym razem to noc pojawia się we śnie. Rozglądam się z zachwytem, patrząc na gwieździste niebo. Nagle słyszę za sobą kroki. Odwracam się, ale zdążę tylko zobaczyć intensywnie zielone oczy, bo potem czuję pchnięcie i spadanie na dół. Kiedy już mam zderzyć się z ziemią, po prostu budzę się z krzykiem. Tej nocy nie było inaczej.



      - Co się dzieje, Maya? Znów to samo? – W pokoju pojawiła się moja siostra, Eve. Zawsze dobrze się z nią dogadywałam. Okay, były mniejsze sprzeczki o to, czyja jest lalka, albo kto pierwszy ma dostać kawałek tortu. Ale moja siostra prawie zawsze mi ustępowała. Eve była starsza i prawie nigdy się ze mną nie kłóciła. Obie byłyśmy bardzo zżyte, a przy tym zachowywałyśmy się jak przyjaciółki. Kiedy jedna miała problem, druga od razu o tym wiedziała. Łączyła nas przedziwna, bardzo silna więź, której nie rozumiał chyba nikt. Nic więc dziwnego, że Eve domyślała się, co było przyczyną mojego wrzasku.

      - Tak… Nie, ja już tego nie zniosę. Rudera u babci, ja na górze, potem upadek i widok zielonych oczu. Możesz to zrozumieć? Bo ja nie. Na dodatek każda noc to noc zarwana. Wyobraź sobie mnie w szkole po takich snach… - Jak to ja, od razu załamałam ręce. Moje blond loki, którymi tak wszyscy się zachwycali, sterczały na wszystkie strony, przypominając afro. 

   W dzieciństwie narzekałam na swoje włosy, ale w późniejszym czasie pokochałam je. Zdecydowanie odzwierciedlały moją duszę. Duszę artystki. Pamiętam, że od dziecka zawsze miałam wiele do powiedzenia. Czasem aż nie mogłam się wysłowić, bo w mojej głowie pojawiało się tysiące myśli na raz. Mówię wam to wszystko, bo musicie mnie trochę poznać. Nazywam się Maya Jenkins, ale znajomi mówią do mnie po prostu MJ. Studiuję na Mayflower Art. To najlepsza szkoła dla przyszłych artystów. Egzaminy wstępne zdałam znakomicie, a pół roku temu odbył się pierwszy wernisaż, na którym można było obejrzeć prace moje, a także innych uczniów prestiżowej szkoły. Wydaje mi się, że zawsze wyróżniałam się z tłumu. Wielbię styl hippie i tak też się ubieram. W swojej szafie pełno mam długich do ziemi spódnic i wzorzystych bluzek, co czasami doprowadza moją mamę do szewskiej pasji. Według niej jest tego wszystkiego za dużo. Rzemyki, koraliki, pełno kolczyków i pierścionków… Tak, to cała ja. Mówią, że moją cechą charakterystyczną są także rozmarzenie i wieczny optymizm. Cóż, chyba jestem całkowitym przeciwieństwem siostry, która studiuje biomechanikę na MIT. Eve wcale nie wygląda jak przyszła pani naukowiec. Jest ode mnie wyższa, ale też odrobinę bardziej szczupła, czego tak bardzo jej zazdroszczę! Swoje rude włosy zazwyczaj ma spięte w koka, przez co wygląda o wiele poważniej, niż w rozpuszczonych. Jak widzicie, obie jesteśmy całkowitym przeciwieństwem, a mimo to kochamy się. Mama zawsze nas wspiera i kocha, bez względu na to, jakie mamy zainteresowania, a dzięki temu żadna z nas nie czuje się zaniedbana i odepchnięta. Niestety, tego samego nie mogę powiedzieć o swoim ojcu, który zwiał jakieś 10 lat temu z pewną panią chirurg. Mimo to, dobrze nam we trójkę. Wiem, to trochę egoistycznie, ale tak jest. Taka siła kobiet. 

      - Słuchaj… Może to zabrzmi dziwnie z moich ust, ale… Spróbuj porozmawiać z osobą o zielonych oczach. – podpowiedziała mi Eve, siadając na łóżku obok mnie.

      - Evelyne, czy to naprawdę ty? – zaśmiałam się – nigdy nie słyszałam, żebyś mówiła podobne rzeczy. To ja tu jestem od takich tekstów! A właściwie co ty tu robisz?

      - Jak to co? Chyba zasługuję na przerwę od studiów, nie sądzisz? Poza tym zdałam wszystkie egzaminy przed czasem i postanowiłam trochę znowu pomieszkać z wami. Chloe i Amy poradzą sobie beze mnie. – odpowiedziała Eve. No tak, moja zdolniacha jak zawsze jest pierwsza! – A wracając do twojego snu… Chodzi mi o to, że każdy sen ma podłoże psychiczne. Można to kontrolować. Spróbuj go jakoś… przedłużyć i złapać zielonooką istotę. Skoro śni ci się ona co noc, to na pewno ma to jakieś znaczenie. To może być na początku trudne, ale uda ci się na pewno.

      - Dobra, spróbuję. A teraz spadaj, jutro mam pejzaż na zaliczenie, a myślę, że trudno tworzyć go z zamkniętymi oczami. Ty lepiej też się prześpij, przed nami ciężki dzień.  – powiedziałam i przekręciłam się na drugi bok. Eve jeszcze stała chwilkę, po czym okryła mnie szczelniej kołdrą i wyszła, gasząc światło.

      Kurczę, znowu ten beznadziejny budynek! Dobra, skup się, Maya. Co ci mówiła Eve? A tak, spróbuj kontrolować sen. Ej, chyba mi się udało! Nie zdążyłam nic więcej powiedzieć, bo znalazłam się na dachu budynku. Tego samego, co zawsze. Nie chciałam narzekać, ale zaczynało się to robić trochę monotonne. Cholera, no! Co za świat! Uf, dobra… Zielonooki? Zielonooka? Halo?! Czekam…. Nic się jednak nie działo, chociaż nawoływałam, ile sił w płucach. Wyraźnie czułam ulatującą nadzieję, że cokolwiek jeszcze się stanie, ale nagle poczułam pchnięcie, a gdy się odwróciłam, znowu ujrzałam to, co spodziewałam się ujrzeć. Jednak tym razem zielony wzrok wyszeptał mi krótkie słowa…

      - Nie bój się upaść!

   I… Obudziłam się! Cholera, czemu ja się obudziłam?! Krzyczałam sama do siebie, a sąsiedzi za ścianą musieli mieć niezły ubaw.  Zrozumiałam, że przyczyną mojej jakże wspaniałej pobudki był budzik. Westchnęłam tylko i zaczęłam przygotowywać się do szkoły.

***
      - Córko, wiesz, że cię kocham, ale muszę ci to powiedzieć. Wyglądasz jak zombie. – Joan Jenkins, moja własna mama, dobiła mnie już na samym początku dnia. Uśmiechnęłam się do mamy ironicznie, coś odburknęłam i zaczęłam szykować sobie śniadanie. Ciągle myślałam o swoim śnie. A może powinnam powiedzieć koszmarze? Już sama nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Zwłaszcza, że tym razem usłyszałam głos zielonych oczu. To był mężczyzna. Nie mogłam po głosie określić, w jakim jest wieku, ale wiem przynajmniej, że to chłopak. Wydawał się przyjazny i jakby… bliski. Zupełnie jakbym już wcześniej go słyszała.

      - Hej, MJ, siostro kochana. Przykro mi to mówić, ale mama ma rację. Poza tym… Pejzaż sam się nie namaluje! – Eveline szturchnęła mnie przyjacielsko w ramię. Mnie jednak wcale nie było do śmiechu. Obie zdecydowanie miały rację. Nie wysypiałam się, a wina leżała tylko po jednej stronie.

      Stałam w łazience i za wszelką cenę próbowałam zamaskować wielkie jak spodki cienie pod oczami. Ta, mówią, że podkład doskonale pokrywa niedoskonałości, a i tak wszystko było widać! Postanowiłam zrezygnować z dalszych prób i odpuściłam sobie. W chwili, gdy próbowałam poskromić swoje loki i związać je w kitkę, weszła Eve.

      - No i jak się sprawy mają? Coś się stało? – Ona jak zwykle była już gotowa do spotkania z dawnymi przyjaciółmi. Uwierzcie, nawet gdybym chciała, to nie potrafiłabym wstać wcześniej od niej! To Eve zawsze była tą bardziej poukładaną, a ja tą bardziej żywiołową.

      - I tak i nie. Plus jest taki, że powiedział jedno zdanie. Powiedział, dokładnie, to jakiś facet. „Nie bój się upaść”. Eveline, co to może znaczyć? Lubię takie klimaty, ale zaczyna mnie to przerażać.

      - MJ, nie wiem, jak mam ci pomóc. To ty jesteś artystką, to ty musisz to jakoś zinterpretować. – Eve wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się do mnie – A teraz kończ szybko śniadanie i podwiozę cię do szkoły. Możemy zabrać Lenore, i tak jest po drodze.  

   Wepchnęłam szybko bułkę z szynką i podreptałam do mego królestwa po swój plecak. O moim pokoju więcej dowiecie się później, bo to wcale nie jest najważniejsze. Eve miała Chevroleta Camaro, którego sprezentowała sobie sama, za własne zarobione pieniądze. Podziwiałam ją za to, gdyż ja od razu wydawałam odłożone oszczędności. W domu byłyśmy jeszcze jakieś pięć minut, a potem pognałyśmy do samochodu. Lubiłam podróżować autem po Nowym Jorku. Na przedmieściach, gdzie mieszkałam, nie było takiego tempa życia jak w centrum.

      - MJ, ty żyjesz? – odwróciłam się nagle, oderwana od ciągu myśli. – Wychodzisz po Lenore, czy wie, że na nią czekamy?

      - Wie, wie… Wybacz, ostatnimi czasy bywam bardzo zamyślona. – odrzekłam i uśmiechnęłam się do Eveline. Moja siostra zaśmiała się.

      - Czasami?! Chyba sobie żartujesz, Maya. To twoja cecha charakterystyczna. Tak samo jak roztrzepanie! – puknęłam ją w ramię z udawanym wyrzutem, przez co jeszcze bardziej zaczęła się śmiać.

      - No tak, te wiecznie radosne przybyły… Cześć, Eve, dobrze znów cię widzieć. – odwróciłam się do tyłu. Lenore była już w aucie. Swoje ognistorude włosy miała związane w kitkę. – Ja nie wiem, jak tak można. Ja rano jestem nieżywa.

      - Tak, Lennie, wiem to doskonale. Co tam słychać? – spytałam przyjaciółkę, patrząc za okno.

      - Aaa, szkoda słów. – Oho, pewnie pokłóciła się z Lauren, pomyślałam – Pokłóciłam się znów z Lauren. Ona w ogóle nie rozumie, że jestem artystką! – oburzyła się moja przyjaciółka. Zaśmiałam się pod nosem. No tak, artystki to ciężka sprawa.

      - Wiesz, co ci powiem? Czasem po prostu rozwalasz mnie na części pierwsze. Lenore, pasje swoją drogą, ale twoja dziewczyna też wymaga odrobiny uwagi, nie oszukujmy się. Nie możesz wiecznie zasłaniać się tym, że masz bardziej rozwiniętą lewą półkulę mózgową i to cię usprawiedliwia.

      - Poza tym – zaczęła Eve – wy i tak macie ciężko, sama wiesz. Nie możecie zatruwać swojego związku głupotami.

      - Ja wiem, wiem. Obie macie rację. Po prostu mam temperament za nas dwie! – zaśmiała się. Akurat stanęłyśmy pod szkołą. Dzięki Eveline byłam przed czasem, bo zwykle się spóźniałam. Wyszłyśmy z auta, ale Eve otworzyła jeszcze szybę i zawołała nas.

      - Dziewczyny, miłego dnia! MJ, życzę powodzenia na zaliczeniu z pejzażu. A ty, Lennie, masz pogodzić się z Lauren i wyjść z tego lesbijskiego dramatu. Przeproś ją i będzie w porządku. Miłego dnia! – Eve pomachała nam przez okno i już jej nie było.

      - Lesbijski dramat, też mi coś… - zaśmiałam się, słysząc co Lenore mruczy pod nosem. Poprzeklinała jeszcze chwilę, a potem zwróciła się do mnie:

      - Teraz masz to zaliczenie? – spytała, rozglądając się na wszystkie strony. No tak, cała moja przyjaciółka.

      - Tak, to będzie katastrofa. – westchnęłam. – Jestem niewyspana, roztrzepana i nie wiem, jak sobie poradzę.

      - Będę trzymać kciuki! Lecę na zajęcia portretowe. Trzymaj się! – Lenore pocałowała mnie w policzek i pobiegła w stronę jednego z budynków. Ja wzięłam głęboki oddech i weszłam do budynku, w którym odbywały się zajęcia z pejzażu.

      - Jenkins, brawo! Zdążyłaś na czas! – mojego wykładowcy  jak zwykle trzymały się żarty. Zdołałam tylko westchnąć, bo na nic innego nie miałam siły. Pan Hastings był typowym, stereotypowym artystą, jak słowo daję! Jego humorki były nie do wytrzymania. Jeżeli ktoś myśli, że to kobieta jest nie do zniesienia, to się grubo myli. Czasem był wniebowzięty i prawie fruwał po klasie, a czasem rzucał dziennikiem jak oszczepem.  Uwierzcie mi, już nawet taśma klejąca mu nie pomaga. Dziennikowi oczywiście.

      Podeszłam do mojej sztalugi, otworzyłam akryle i zaczął się mój artystyczny rytuał. Najpierw muzyka w słuchawkach, aby wygłuszyć wszelkie inne bodźce. Zazwyczaj przy malowaniu słuchałam panny Del Rey, ona zawsze dodawała mi weny. Ale zdarzały się też wyjątki. Zdecydowałam się na pierwszą wersję i zaczęłam czyścić pędzle. Odpłynęłam. Moje myśli biegały w nieznaną stronę i zajmowały całą głowę. Niespodziewanie złapałam się na tym, iż przez cały czas rozmyślam o powtarzającym się śnie. Co to mógł być za głos, chłopak? Czego on ode mnie chciał? Jedno wiedziałam na pewno. To nie przypadek, że śniłam o tym samym przez wiele nocy. To musiało znaczyć o wiele więcej. Być może więcej, niż się spodziewałam. Mój nadgarstek wykonywał  ruchy, przez które powstawało dzieło. Palce zgrabnie trzymały pędzel, który przesuwał się po płótnie, tworząc barwę, a barwa wraz z innymi odcieniami zamieniała się w konkretny kontur, element ciała, lub wyraz twarzy. Przypomniało mi się, że Evelyne zwykła mówić, iż nawet koniec świata nie byłby w stanie odciągnąć mnie w takim momencie od sztalugi. Zapewne była to prawda, bo zapominałam wtedy o bożym świecie. Wsłuchiwałam się w słowa piosenki, ale ciągle słyszałam głos chłopaka. Melodyjny, lekko przyciszony, ale jednak nie był to szept. Jego ton mówił mi, że chłopak miał nie więcej niż dwadzieścia lat, lecz mogłam się mylić. Rozmyślałam o tym i rozmyślałam, aż w końcu ktoś szarpnął mnie za ramię i wrzasnęłam na całą salę. Co poniektórzy zaczęli chichotać, a ja wyrwałam słuchawki z uszu i spojrzałam z wyrzutem na osobę, która mi przeszkodziła.

     - Tak, panie Hastings? – spytałam otumaniona. To był mój nauczyciel, który miał niezwykle zaaferowaną minę.

      - Jenkins, czy nie zrozumiałaś polecenia, jakie zadałem klasie? – Gdyby nie ton profesora, może i brzmiałoby to groźnie, ale wydawał się poruszony i podekscytowany. Z roztargnieniem spojrzałam na swoją sztalugę i zamarłam. Zamiast pejzażu, który miałam namalować na zaliczenie, zobaczyłam parę głęboko zielonych oczu wpatrujących się we mnie z uparciem.

      - O mój Boże! Ja… Nie mam pojęcia, jak to możliwe! Przepraszam, panie Hastings… - spuściłam wzrok, nie chcąc widzieć w oczach profesora słów „niezaliczone”. Jednak po minucie jego milczenia musiałam to zrobić. – Panie Hastings? – spytałam.

      - Jenkins, tutaj muszę cię pochwalić. – zdziwiona podniosłam brwi – Wspaniały obraz! I ta głębia w oczach. Bravissimo! Nie powinienem tego robić, ponieważ miałaś namalować pejzaż, ale niniejszym zaliczam ci tę część comiesięcznych egzaminów.

      - Pan sobie żartuje? Dziękuję bardzo! – byłam tak szczęśliwa, że o mało co nie rzuciłam mu się na szyję. Zreflektowałam się jednak w porę i usiadłam z powrotem na krzesełku.

      - Ale jest jeden warunek. Mogę zatrzymać ten obraz? – Zastanowiłam się chwilkę. W sumie czemu nie? I tak widzę te oczy codziennie i to mi wystarczy. Nie potrzebuję dodatkowo obserwować ich także wiszących na ścianie.

      - Ależ oczywiście, panie Hastings. I jeszcze raz dziękuję! – Zadzwonił dzwonek i zaczęłam się pakować. Następne lekcje minęły bardzo szybko. Ani się obejrzałam, a już mogłam wracać do domu. Eveline padnie jak się dowie…
***
      Tak jak przeczuwałam, moja siostra nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Siadłam przy stole z naburmuszoną miną i wymownie stukałam palcami o stół, czekając, aż Evelyne się uspokoi.

      - Maya, musisz to jakoś ogarnąć, bo niedługo życia nie będziesz miała, serio!

      - No co ty nie powiesz, siostra. Jakoś dam sobie radę. Odrobię nieszczęsną matematykę i pójdę do Lenore, potrzebuję trochę relaksu, a z nią mam to zapewnione. – Mimo moich genialnych artystycznych zdolności i prestiżowej szkoły, nadal musiałam uczęszczać na lekcje matematyki, co było dla mnie prawdziwym utrapieniem.

      - Can’t do that. Lenore była u nas z Lauren dziesięć minut przed twoim przyjściem. Planują jakąś super – hiper – romantyczno – przeprosinową kolację, dlatego nie sądzę, że byłabyś tam gościem na miejscu.

      - Hm… No dobra, najważniejsze, że im się układa. W takim razie zajmę się dzisiaj sobą. Najpierw lekcje, potem książka, a następnie spacer. – Taki był już mój plus. Nawet, kiedy przyjaciele nie mogli się spotkać, ja potrafiłam zająć się sama sobą. Czasem potrzebowałam takich dni i ten właśnie nastąpił.

      - Dobry pomysł, MJ. Ja tymczasem pojadę do Mishy, więc zobaczymy się na kolacji. – siostra pocałowała mnie w policzek i już jej nie było.
***
      Pogrążyłam się w lekturze swojej ulubionej powieści. U mnie z czytaniem było tak, jak z malowaniem. Zapominałam o bożym świecie i gdy się wciągnęłam, nic nie było w stanie oderwać mnie od tej czynności. Gdy skończyłam, zaczynało zmierzchać. Stwierdziłam, że to dobry moment, aby wyjść na trochę z domu. Zabrałam torbę, schowałam do niej paczkę L&M’ów i powiedziałam mamie, że wychodzę do miasta.

      - Dobra. MJ, tylko nie za długo, jutro też szkoła. – odpowiedziała mama i już zajęła się swoimi sprawami. Pokiwałam głową ze zrozumieniem, przekręciłam oczami i wyszłam. Zaraz za rogiem odpaliłam papierosa i zaciągnęłam się. Cóż, artyści też mają swoje wady… Moimi są papierosy i kawa. Nie wiem, jak to się stało, ale tak po prostu wyszło. Wędrowałam sobie naszą ulicą, aż w końcu wsiadłam w autobus na najbliższym przystanku. Postanowiłam pojechać do miasta, ale że była to długa droga, od razu wyciągnęłam książkę. To był jedyny minus mieszkania na przedmieściach. Siedząc przy oknie, założyłam słuchawki i myślałam o moich snach, o dzisiejszym dniu i o tym, co się zdarzyło. Ostatnio dzieją się dziwne rzeczy i nie całkiem to rozumiem…

      - Panienko, już jadę do zajezdni, albo wysiadasz w mieście, albo jedziesz ze mną. – ktoś wyjął mi słuchawkę i powiedział do ucha. Okazało się, że to kierowca. Wybąkałam przeprosiny i wysiadłam. 

   Ach, uwielbiałam miasto wieczorem! To było coś. Postanowiłam wejść do mojego ulubionego sklepu hippie. Znajdował się w samym centrum miasta. Dalej nie wyciągając słuchawek, szłam rytmicznym krokiem, prawie wystukując linię melodyczną piosenki. Nie bój się upaść… W jednym momencie stanęłam jak słup soli. Wyrwałam słuchawki z uszu i zaczęłam odwracać się na wszystkie strony. Ale nie było nikogo… Boże kochany, co się ze mną dzieje, do licha…, pomyślałam, stukając palcem w czoło. Jeżeli tego nie rozwiążę, to wyląduję w wariatkowie, jak nic. To wszystko jest nienormalne, ja jestem nienormalna. Stwierdziłam w duchu, że musiałam się przesłyszeć i już chciałam kroczyć dalej przed siebie, gdy… MJ, ja dobrze wiem, że mnie słyszysz, więc nie udawaj, bardzo cię proszę. Potrzebuję twojej pomocy. Co jest, do cholery jasnej?! Oczywiście znałam ten głos, ale byłam przerażona! Od zawsze wiedziałam, że nie wszystko jest ze mną w porządku, ale to, co się w tamtej chwili działo, przekraczało wszelkie granice jakiegokolwiek zdrowego rozsądku. Miałam ochotę uciekać, ale właściwie przed czym, przed głosem w mojej głupiutkiej głowie? Postanowiłam odetchnąć kilka razy i uspokoić moje tętno.

      - Okay, człowieku, czy kimkolwiek jesteś. Nie wiem, o co chodzi, nie rozumiem, czemu tylko ja cię słyszę, ale mnie to mega przeraża. Więc jeśli to nie jest nic ważnego, to odejdź, proszę, z mojej głowy. – odpowiedziałam twardo i czekałam na odpowiedź. Czy sądzisz, że gdyby to nie była poważna sprawa, to trułbym ci , gadając w twojej głowie? Nie sądzę. Sam dziwię się, że ktokolwiek mnie słyszy, może po prostu masz nierówno pod sufitem. Prychnęłam, a w odpowiedzi usłyszałam tylko śmiech w mojej głowie. Maya, to jest poważny problem. Proszę, pomóż mi. Przyjdź jutro do szpitala Św. Miłosierdzia. Spytaj o Jeana Matthewsa. Zrób tylko tyle i reszty dowiesz się jutro. Zastanowiłam się przez chwilę. O co tu chodzi? Każdy na moim miejscu dalej byłby zdrowo przerażony, ale ja zaczęłam się uspokajać. Ten chłopak naprawdę potrzebował pomocy.

      - Dobra, zrobię to. Będę jutro w tym szpitalu, Zielonooki. – wyszeptałam, a potem czekałam na odpowiedź. Dziękuję. Nie będę cię już teraz niepokoił. Ciesz się ze spaceru. Jasne, ciesz się ze spaceru… Dalej nic z tego nie rozumiałam, ale z tego, co powiedział ten głos, wynikało, że jutro wszystkiego się dowiem. Wszystko się wyjaśni.

      Wróciłam do domu w całkiem innym humorze. Od razu wzięłam prysznic i położyłam się do łóżka. Długo nie mogłam zasnąć, myśląc o dzisiejszym zdarzeniu, ale gdy objęcia Morfeusza wreszcie mnie porwały, spałam spokojnym, nieprzerwanym snem, co dawno się nie zdarzyło.

***
      - Naprawdę chcesz to zrobić? – spytała Eve, podając mi talerz z naleśnikami. Moja siostra już o wszystkim wiedziała, o głosie w mojej głowie, jakimś Jeanie Matthewsie i całej tej chorej sytuacji.

      - Jasne, że tak. A niby co innego? Jak tam nie pójdę, to nie da mi spokoju. A uwierz mi, Eve, bardzo chcę go mieć. – westchnęłam, jedząc śniadanie na słodko.

      - A jak coś ci się stanie? Zawsze mogę iść z tobą. Albo Lenore. – odparła moja siostra ze zmartwioną miną.

      - Evelyne. Poradzę sobie. Jestem już dużą dziewczynką. Lenore ze mną nie pójdzie, bo o niczym jeszcze nie wie. I lepiej, żeby tak zostało.

      - No dobrze… Ale masz na siebie uważać. Wiem, że to trudne, zwłaszcza dla ciebie, ale bardzo proszę. – pokiwałam głową ze zrozumieniem, a gdy Evelyne nie widziała, pokazałam jej język. Nie jestem aż taką niezdarą!

      Chwilę potem chwyciłam plecak i wybiegłam z domu. Już spóźniona. Całe szczęście, zdążyłam na autobus i ruszyłam do szkoły. Zajęcia jednak minęły mi bardzo szybko. W trakcie pięciu godzin zdążyłam zrobić porządny szkic aktu, wymęczyć się na matematyce i wysłuchać długiej jak powieść historii Lenore, która teraz fruwała nad ziemią. Jak możecie się domyśleć, była to sprawka Lauren i ich genialnej kolacji. Gdy wychodziłam z budynku szkoły, zaczęło padać.

      - No tak, idealna pogoda na przejażdżkę do szpitala, cholera... – wymruczałam i zapaliłam papierosa.

      Przystanek był niedaleko, chwilę później już czekałam na autobus. Założyłam słuchawki i wsłuchiwałam się w rytmy zespołu Fleetwood Mac – można powiedzieć starszej wersji ABBY. Podrygiwałam na przystanku, nawet nie myśląc o tym, co mnie czeka, gdy oczywiście jaśnie pan Jean musiał zjawić się w mojej chorej głowie. Dzięki, że zamierzasz to zrobić, MJ.

      - O Jezu Chryste! – wrzasnęłam, wyszarpując słuchawki z uszu. Dziewczyna obok mnie spojrzała na mnie jak na wariatkę. Na szczęście nie musiałam długo zapadać się pod ziemię ze wstydu, bo oto nadjechał autobus. Z szybkością geparda wskoczyłam do pojazdu i usiadłam. – Nie ma za co… - wymruczałam – ale nie musisz mi szeptać do głowy, kiedy właśnie jestem w środku refrenu „Go your own way”…

      Usłyszałam tylko ciche przepraszam i znów mogłam pogrążyć się w mojej muzyce. Piętnaście minut później byłam na miejscu. No tak, tylko jak tu się teraz dowiedzieć, gdzie jest Jean, co on tam w ogóle robi i jak mam go znaleźć… Nikt mi nie powie, bo ja nie jestem z rodziny. Myślałam, myślałam i myślałam… Na szczęście los się do mnie tym razem uśmiechnął. W recepcji nikogo nie ma! Podkradłam się cichutko za blat i sprawdziłam dokumenty. Jean Matthews… Pokój numer 345b… Pacjent w śpiączce… W śpiączce?! Stałam zszokowana w jednym miejscu, dopóki nie dotarło do mnie, że robię coś kompletnie nielegalnego.

      Pokój 345b znajdował się na najwyższym piętrze. Weszłam nieśmiało i… I w końcu ujrzałam chłopaka, który uparcie nie dawał mi spokoju i gadał w mojej głowie. Tym razem nie zobaczyłam jego oczu. Biedny leżał w szpitalnej pościeli, wymizerniały, jakby smutny. Pełno maszyn wokół niego pikało nieznośnie. Podeszłam bliżej, uważając, żeby nie nadepnąć żadnej  z miliona rurek, które plątały się na podłodze, podeszłam bliżej.

      - Nikt nie wie, kto to… - usłyszałam za sobą damski głos i poskoczyłam ze strachu.

      - O przepraszam, nie wiedz…

      - Spokojnie, panienko. – uśmiechnęła się starsza pani siedząca na łóżku. – Nic nie szkodzi. Nikt chłopaka nie odwiedza. Podobno znają tylko jego nazwisko. Próbowali szukać jego rodziny, ale nic. Jak na nieszczęście podczas wypadku nie miał przy sobie absolutnie nic. Ani komórki, ani dokumentów… Jego nazwisko znają z wyszytego na plecaku napisu… Biedaczek, toż to leży samotny, a może i by szybciej wyzdrowiał…

      - O mój Boże… - tylko tyle zdołałam wyszeptać.

      - A pani skąd go zna? – spytała zaciekawiona staruszka.

      - Ja… To jest… Muszę iść, dziękuję pani bardzo! – odkrzyknęłam. Ostatni raz spojrzałam na Jeana i uciekłam z sali. Pobiegłam do toalety, bo czułam łzy napływające mi do oczu. Nie spodziewałam się takiego rozwoju sytuacji. I czemu ja, do cholery?! Ja naprawdę musiałam być szalona, skoro słyszałam w swojej głowie głos chłopaka, który teraz leżał przykuty do szpitalnego łoża.

      Ale szybko uciekłaś, aż tak źle wyglądam? No tak… Któż inny mógł się odezwać. Usłyszałam jego dźwięczny głos i westchnęłam.

      - Dlaczego po prostu mi nie powiedziałeś?! Jak to się stało? Czemu?! – zadawałam pytanie za pytaniem, patrząc na siebie w lustrze. Twarz miałam bladą jak ściana.

      Nigdy byś nie uwierzyła, Maya. Musiałaś zobaczyć na własne oczy. Miałem wypadek miesiąc temu, a moja matka do tej pory nie ma ode mnie żadnych wieści, jest załamana. Pewnie myślisz, dlaczego się z nią nie skontaktowałem… Nie mogłem. Ty masz coś wyjątkowego – otwarty umysł, MJ. Musisz znaleźć moją matkę… Proszę cię… Gdy słyszałam ten błagalny głos, nie mogłam powiedzieć nie. Poza tym Jean był naprawdę biedny. Leżał sam, jego mama na pewno odchodziła od zmysłów.

      - Okej, pomogę ci. Gdzie mieszkasz? – spytałam półszeptem. Jean podał mi swój adres. – To dwie godziny drogi stąd! Cholera jasna, mamuśka mnie zabije… Ech, dobra. Dobra. Spróbuję do niej dotrzeć… - odpowiedziałam.

      - Panienko, co panienka robiła w sali tego mężczyzny? –usłyszałam głos postawnego policjanta, gdy tylko wyszłam z toalety. Spojrzałam na niego ze strachem w oczach.

      - Ja… Bo ja… Chrzanić to! – krzyknęłam i ruszyłam pędem w stronę drzwi. Policjant krzyczał jeszcze coś do mnie, ale nie zatrzymałam się ani na chwilkę.

      Znalazłam się znów na przystanku autobusowym i zastanawiałam się, jak ja to wszystko wytłumaczę mamie Jeana, a przede wszystkim mojej mamie. Byłam pewna, że będę uziemiona do końca moich dni. Zerknęłam na komórkę i zobaczyłam SMSa od Eve i Lenore. Obie pytały, jak się sprawy mają. Oczywiście Lenore wiedziała już o wszystkim od mojej kochanej siostrzyczki… 
Odpisałam im szybko i poprosiłam, aby starały się mnie kryć przed mamą. Westchnęłam i spojrzałam na zieleń za szybą. Byłam już w autobusie. Czekała mnie długa, długa podróż. Otworzyłam szkicownik i wyjęłam ołówek. Jak może wyglądać mama Jeana? Starałam się ją stworzyć, polegając tylko na mojej wyobraźni. Często robiłam taki zabieg. Dzięki temu widziałam, jak naprawdę coś wygląda, a jak my chcemy to widzieć. Niesamowite, co potrafi tworzyć ludzki mózg. Wspaniały szkic…

      - Dzięki, Jean. Ale serio, gdy się obudzisz, wisisz mi naprawdę dużą przysługę. – wymruczałam. Dzięki temu, że miałam słuchawki, ludzie myśleli, że rozmawiam przez telefon. Nie martw się, wszystko będzie okej. Mama na stówę ci uwierzy. Dziękuję za wszystko, co robisz.

      - Nie ma sprawy. W końcu to, że tylko ja mogłam cię usłyszeć, coś znaczy. Będzie okej… - wyszeptałam bardziej do siebie.

      W końcu byłam na miejscu. Odnalazłam wskazany przez chłopaka dom i stanęłam przed nim. Ręce mi się trzęsły, a oddech spłycił. Zebrałam się na odwagę, zapukałam i… Nic. Odczekałam chwilkę i znowu. Nic. Nikogo nie było w domu.

      - Niech to szlag! – przeklnęłam. Postanowiłam jednak czekać. Czekałam. Jeden kwadrans, dwa, trzy… Zamarzły mi ręce i stopy, a nos zamienił się w sopel lodu. Czwarty kwadrans… Ze znudzenia usiadłam na ganku, a chwilę później oparłam głowę o drugi próg. Piąty… Czy ja zasnęłam? Chyba tak, bo ktoś delikatnie potrząsał moje ramię. – Co jest, ja prz…

      - Obudź się, wstań. – powiedział aksamitny, damski głos. Mama Jeana. Otworzyłam gwałtownie oczy i ujrzałam ją. Zmęczony i smutny wyraz twarzy, wymizerniała. Wielkie, niebieskie oczy i miedziane włosy. – Kim jesteś?

      - Ja… Może będzie trudno uwierzyć, ale… Wiem, gdzie jest pani syn, Jean.

      - Co? Co… Boże, wiesz?! – wykrzyknęła, łapiąc mnie za rękę. W jej oczach zobaczyłam błaganie i łzy napłynęły mi do oczu. Jej uczucia musiały byś okropne.

      - Opowiem pani w drodze. Ale w to trudno będzie uwierzyć, bardzo trudno. Ma pani samochód? – spytałam, uśmiechając się nieśmiało.

      Tak jak Jean mówił, jego mama miała niezwykłą wiarę w człowieka. Chwilę później siedziałyśmy już w aucie. Moje zmarznięte i zesztywniałe kończyny zaczęły się rozgrzewać, a ja opowiadałam. Wszystko od początku. Nie krępowałam się. Zaczęłam od mojego powtarzającego się snu, głosu Jeana, przez moje niewyspanie, rozmawianie z nim na jawie aż po dotarcie do szpitala i wiadomość o jego wypadku. Jego mama słuchała, nic nie mówiła. W tle rozbrzmiewała muzyka klasyczna, bardzo ciekawy wybór. Kiedy skończyłam historię, mama Jeana milczała przez chwilę.

      - Wiem, że pani może nie wierzyć, ja to wszystko wiem, al…

      - Wierzę, Maya. – uśmiechnęła się do mnie. – Wierzę. Jean ci nie mówił, ale jestem pisarką. Pisarze wierzą w różne rzeczy. Dlatego też jednocześnie dziwię się, że nie mógł się ze mną skontaktować, ale może potrzebował młodej duszyczki. Już się nie mogę doczekać, kiedy go zobaczę…

      Kiedy zatrzymałyśmy się przed szpitalem, kobieta wybiegła z pojazdu, ile sił w nogach. Ruszyłam za nią, miała pęd kobieta! Po drodze minęłam pana policjanta, który oczywiście mnie rozpoznał. Cholerne blond loki! Pan władza również ruszył za nami, tak więc dla postronnego obserwatora musiał to być prześmieszny obrazek.

      - O mój Boże, Jean, to ty! – kobieta wykrzyknęła, chwytając nieprzytomnego syna w objęcia. Maszyny wokół niego zaczęły szybciej pikać, czyli rozpoznał ją. W moich oczach od razu stanęły łzy. Dziękuję ci tak bardzo, MJ. Dzięki tobie moja mama w końcu wie, gdzie jestem. Mam nadzieję, że gdy tylko się obudzę, a zrobię to na pewno, to spotkamy się. Wiele razy. Dziękuję ci.

      - Och, Jean, nie ma sprawy… - wymruczałam, naprawdę usilnie walcząc z napływającymi łzami. Obrazek był niezwykle wzruszający. Nagle do sali wbiegł policjant, zobaczył mnie, matkę Jeana ściskającą syna i spojrzał znów na mnie.

      - Czy ktoś mi w końcu wyjaśni, co się tutaj dzieje? – spytał kapitan, usilnie patrząc na mnie. – Jak ją pani znalazła? Znaczy matkę pacjenta?

      - Och, czy to ważne? I tak by pan nie uwierzył… - odpowiedziałam tajemniczo. – Niech pan zobaczy, najważniejsze, że pacjent w końcu jest z mamą, zdecydowanie szybciej wyzdrowieje. A mnie tymczasem czeka ochrzan od mojej rodzicielki, no chyba, że siostra i przyjaciółka wymyśliły dobre alibi… - spojrzałam jeszcze raz na rodzinę i kolejne łzy napłynęły do oczu. Jezu, co jest ze mną nie tak?!


      - Może pani płakać. – powiedział kapitan. – Naprawdę. Nie ma sensu trzymać tego w środku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz